Na końcu nie ma nic: Łukasz Supergan o pierwszym samotnym trawersie Islandii zimą Na końcu nie ma nic: Łukasz Supergan o pierwszym samotnym trawersie Islandii zimą

Na końcu nie ma nic: Łukasz Supergan o pierwszym samotnym trawersie Islandii zimą

Siedzi przede mnna drewnianym krzele owiany w niepozorność, a obok niego odpoczywa zawieszona na oparciu sportowa kurtka, która jeszcze kilka dni temu opierała sihuraganowym wiatrom na zachodnim wybrzeu Islandii podczas gdy On stawiał ostatnie kroki na 800-kilometrowej trasie przez interior. Docierajc do kraca półwyspu Snaefellsness stał sipierwszym człowiekiem w historii, który dokonał samotnego trawersu wyspy ze wschodu na zachód w warunkach zimowych.

Łukasz Supergan, człowiek poszukujący. Dostrzegam to w Jego roziskrzonych żywiołem oczach, słyszę w opowieściach przywiezionych z niejednoznacznych lądów, od lat stanowiących destynacje w które zmierzał i które przemierzał. Na nogach. W rytmie świata.

Iran, Izrael, Palestyna, Polska, Rumunia, Hiszpania...mnogość dróg, a może jedna droga, która przeobraża się, zmienia oblicze; która bezustannie wybiega za kolejny horyzont. I nawet gdy powraca tam gdzie już była, odkrywa nowe przestrzenie w krajobrazie i w nim samym.

Tak było w przypadku zimowej Islandii, która po samotnym trawersie latem 2016 roku stała się dla Łukasza pewnego rodzaju powrotem. "Latem Islandia też jest pusta. Lepiej widzisz drogi, które tam przebiegają, ale tak naprawdę jesteś sam. I już wtedy, podczas letniego marszu, zacząłem się zastanawiać - ciekawe jak jest tu zimą. I postanowiłem to zrobić".

Zanim jednak założył narty i ruszył w nieskończoną biel, spędził kilka lat na zbieraniu zimowego doświadczenia oraz realizacji innych, równie fascynujących projektów, o których opowiadał mi z niepohamowaną pasją tak, jakby dzięki wspomnieniom znów mógł tam być.

"Przygotowania trochę odkładałem w czasie bo wpadały mi rzeczy, które były trochę łatwiejsze, ale wciąż ciekawe. Na przykład po [letniej] Islandii zrobiłem przejście Izraela. Ilość spotkań dała mi wspaniały materiał reporterski. Na tym szlaku spotykasz młodych Izraelczyków, gdzieś w miastach spotykasz tych starszych. Spotykasz Palestyńczyków, spotykasz ludzi przyjezdnych i masz wielki przegląd tego wszystkiego. Ludzie powodowali, że ta podróż była wyjątkowa. Natomiast pół roku później pojechałem w Alpy, żeby zrobić całe przejście Alp i to było takie - okej, przeszedłem Alpy w 2,5 miesiąca no ale nic z tego nie wyniknęło. Przeszedłem góry. Fajna wyprawa, ale nie wyniosłem z tego tej wiedzy, bagażu emocji, jak właśnie z tego Izraela. Więc jak myślałem o tym zimowym przejściu Islandii to - okej, kiedyś to zrobię, ale na razie sam Izrael był na tyle fascynujący, że nie żałuję".

Na wschodnim krańcu Islandii, w Seydisfjordur, Łukasz stanął, wobec tego, niemalże cztery lata po pierwszym, nieśmiałym wyobrażeniu sobie białego pustkowia. Sam z wyboru, z saniami ważącymi ponad 50kg, 27 stycznia 2020 rozpoczął swój długi marsz przez krainę, która "chciała pokazać kto tu rządzi". W ciągu 36 dni wędrówki nie zdarzyły się dwa z tą samą pogodą. Śnieżyce przeplatały się z odwilżą, odwilż z lodem, lód ze sztormem, sztorm z wilgocią pojawiającą się po nagłym ociepleniu. Oczy otwierały się by każdym razem chłonąć nową rzeczywistość wypadającą z rąk tuż po przywitaniu.

JESTEM OSTATNIĄ ŻYWĄ ISTOTĄ

W zaskakująco głośnej kawiarnii położonej w centrum Reykjaviku opowiada o ciszy oraz samotności, które odnalazł w sercu wyspy. Zdaje się, że tęskni, że one są mu bliższe niż to co tu i teraz. "Większość dźwięków wydaje się samemu. W momencie kiedy siadasz spokojnie, tak naprawdę słyszy się w dużej mierze wiatr i to wszystko. Natomiast miałem takie momenty, że, na przykład, w środku Islandii zobaczyłem ptaka. Blisko lodowca zobaczyłem ptaka i to był fenomen bo ja od 10 dni nie widziałem żadnej żywej istoty i to było spotkanie, które pamiętam do teraz. Bo idąc tam, w środku, przez tę pustkę naprawdę jesteś jedyną istotą żywą jaką widzisz. Nie ma nic. Ale co najlepsze - można się do tego przyzwyczaić. Dla mnie było zaskoczeniem zobaczenie tego ptaka gdzieś tam w środku, ale dopóki go nie widziałem, to ta samotność było całkiem spoko".

Wiernych towarzyszy w samotności i naturze odnalazł już jako młodzieniec gdy z plecakiem wypełnionym książkami maszerował po lesie umykając otoczonej czterema ścianami szkolnej rutynie. "Potrzebowałem jakiejś takiej ucieczki od codzienności. Gdy byłem dzieckiem to często bawiłem się sam. Myślę, że to mi zostało, ale to mi też pomaga".

- Żyjąc w ten sposób potrafisz utrzymywać kontakt z bliskimi? - zapytałam
- Słabo. - odpowiedział głosem przepełnionym szczerością. - W tym sensie, że często tak jest, że wracam do kogoś jak czegoś potrzebuję. Mieszkam samotnie i oczywiście piszę do mojej siostry czy do mamy czy do taty, ale może się zdarzyć, że przez tydzień w ogóle. Pamiętam miałem taki moment na przejściu Iranu. Wiesz, wchodzisz do czyjegoś domu, ktoś Cię gości i od razu się zaczynają pytania skąd pochodzisz, jak żyjesz, gdzie mieszkasz. No więc ja mówię w tym momencie, że pochodzę z Polski, mieszkam w Polsce. No więc co na to Twoja rodzina? No i wtedy pojawia się długie tłumaczenie, że Polska, ekonomia, itd, że cała moja rodzina wyjechała, mieszka za granicą, itd. A Oni - no a co u nich słychać? No w sumie to nie wiem. Napisałem do mamy 2 tygodnie temu no i wiesz, wtedy ludzie robią wielkie oczy bo tam, na Bliskim Wschodzie, te więzy rodzinne są bardzo silne, więc jakiś Irańczyk czy Syryjczyk czy Kurd mówili - no wiesz, ja wiszę na komórce i codziennie wiem co u moich rodziców bo rozmawiamy dwa razy dziennie. A u Ciebie tak nie ma? Nie. No wiesz, dzwoniłem do mamy z tydzień temu, do siostry napisałem z 2 tygodnie temu i tak rzeczywiście jest, że ja nie mam nawet takiej rodzinnej potrzeby więc często bywa tak, że ja mam kontakt z ludźmi tylko wtedy gdy tego potrzebuję, a jeżeli nie potrzebuję to znaczy, że wszystko jest okej. Ja potrzebuję dużo wolności, dużo przestrzeni takiej osobistej i też potrzebuję pobyć sam bo tak naprawdę wtedy ładuję baterie. A kontakt z ludźmi powoduje, że muszę tę energię wydatkować. 

Podczas wyprawy nie było inaczej. Kontakt ze światem zewnętrznym był ograniczony do wysłania pozycji lokalizacyjnej, kilku zdjęć i krótkiej notatki o postępach, którą znajoma Łukasza tłumaczyła i rozsyłała w internetową przestrzeń. - "Ja sam nie potrzebowałem kontaktu, a raczej miałem poczucie, że fajnie by było pokazać ludziom na zewnątrz, jak to tutaj wygląda. Ale zawsze jest to jakieś tam 20 min, które wyrywasz sobie z tego czasu".

Jednak zdarza się, że nawet w tej potrzebie samotności podczas dalekich wypraw znajduje się w głowie miejsce na drugiego człowieka. - "Wiesz , jak kogoś niosę w głowie to regularnie kobiety mojego życia. Z mojej rodziny albo romantycznie" - przyznaje. " Moja mama nauczyła mnie chodzić po górach. No i pojechaliśmy razem w góry jak miałem 18 lat i od tego czasu już nigdy. Ona wyjechała potem zagranicę. I oczywiście zdarzyło nam się wychodzić w góry, ale raz czy dwa na kilka godzin, bo Ona akurat mieszka w górach. Po wypadku w Iranie, gdzie ledwo wyszedłem z życiem ze skalnej ściany, siadłem pewnego dnia i pomyślałem sobie - no kurwa, no mogłem zginąć. Rodzina mogła mnie już nigdy nie zobaczyć. Kiepska sprawa. Życie jest kruche. I przyszło mi wtedy do głowy, że w sumie to już od dobrych 14 - 15 lat nie byłem z mamą w górach tak naprawdę. Trzeba by to zmienić. I zajęło to trochę czasu. Ona zmieniała termin, potem ja zmieniałem, ale rok później wyrwaliśmy się w góry i to była zajebista wycieczka. Nic wielkiego, 10 dni w Bieszczadach z namiotem. Wiesz, mama niosła namiot, ja niosłem namiot i zdałem sobie sprawę, że było fajnie. I wiesz, teraz idąc miałem podobną myśl, że znowu od dawna nie byliśmy w górach razem na dłużej niż 1 dzień i teraz już po dotarciu na niziny spisałem się z mamą gdzieś na Messengerze i dogadaliśmy się że we wrześniu przyjeżdża do Polski i idziemy razem w góry. Więc mam czasami takie momenty".

5 LAT W 5 TYGODNI

"Nie było żadnego momentu, w którym bałbym się o życie" - mówi ze spokojem. "Były momenty w których było groźnie, były śnieżyce, zabłądziłem, miałem jakieś takie momenty ciężkie, w dużej mierze przez pogodę, ale nie było takiego momentu, że siedzę gdzieś, albo gdzieś muszę się zatrzymać i myślę - no, mam problem, to może być już koniec".

Twierdzi, że w tej wyprawie nie było bohaterstwa. I nie było dramatów, które zdarzały się wcześniej, gdy jako młody chłopak wszystkiego pragnął nauczyć się w drodze. Zdarzyło mu się wtedy rozkładać namiot na górskiej grani, aby w nocy zorientować się, że znalazł się w samym środku burzy albo walczyć o przeżycie w górach Iranu gdy okazywało się, że szlak narysowany na mapie był kilkusetmetrowym urwiskiem. "To było 8h permanentnego lęku o własne życie. Gdyby jedna ręka albo jedna stopa się obsunęły to byłby koniec" - komentuje z perspektywy lat, a po chwili dodaje - "To jest kwestia doświadczenia i może zabrzmi to nieskromnie, jak o tym powiem, albo jak o tym napiszesz, ale w pewnym momencie już jakby czujesz, na ile możesz sobie pozwolić. Tak mi się wydaje".

Doświadczenie pomogło mu także oszacować ilość sprzętu oraz jedzenia potrzebnego w drodze. "Miałem to nieźle wyliczone" - przyznaje, "ale w pewnym momencie zobaczyłem na ile ta Islandia jest trudna, w jakim tempie idę i z grubsza wiedziałem, okej, jeśli nie będzie niespodzianek to będę w stanie iść 20km dziennie, czyli dotrę za 10 dni i udawało mi się z odrobiną dyscypliny docierać do tego miejsca w tym czasie. Natomiast najlepiej obliczyłem idąc przez cywilizację bo dotarłem do Snaefelsness i miałem ze sobą 3 batoniki. I to było wszystko".

- Co się je na takiej wyprawie? - zapytałam z zaciekawieniem. "Miałem liofilizaty na kolację. Dania z ryżem, makaronem. Typowe dania obiadowe, takie trochę wszystko w jednym - trochę mięsa, tłuszczu, węglowodanów. Na śniadanie często było puree z mięsem albo serem. A w ciągu dnia starałem się, żeby to było w miarę zróżnicowane, ale dużo słodyczy. Dużo czekolady, dużo orzechów, czyli tak naprawdę wszystko co tłuste i kaloryczne. Batony energetyczne albo proteinowe, trochę słonych przekąsek. Oni tu mają taką suszoną rybę w sklepach, to trochę tego wziąłem. Miałem także suplementy, witaminy, ale to był tylko dodatek. I to w sumie tyle. Zrobiłem zakupy raz, podzieliłem na dwie części, jedna wylądowała w depozycie, znajomi to dla mnie załatwili, a większą część szarpnąłem na początku. Także wiesz, na początku ciągnąłem żarcia na ponad 3 tygodnie".

Siedzimy przez chwilę w zamyśleniu. Staram się przyjrzeć Jego twarzy, poszukać odmrożeń, śladów które odcisnęła na Nim wyspa, ale nic nie widzę. Wręcz przeciwnie - odnoszę wrażenie, że tam, w tej przestrzeni, odżył. "Na pewno było to mocne przeżycie i zdobyłem dużo doświadczenia zimowego, ale wydaje mi się, ze wiele osób byłoby w stanie to zrobić, w sensie kondycyjnym na przykład" - Jego myśli klarują się w słowach. "Ale z drugiej strony, mam poczucie, że pewnie jest to trochę niesprawiedliwe, bo rzeczywiście 3 lata myślałem o tym, przez ostatni rok zbierałem się na to i kompletowałem sprzęt, rok trenowałem pod kątem wysiłkowym, więc tych przygotowań było sporo. Jakbym musiał policzyć no to załóżmy, że przygotowywałem się przez rok do tej letniej Islandii, a teraz ta trasa bardzo mocno pokryła się z tą letnią trasą, co oznacza, że ta wiedza, którą zużyłem w tym 2020 to pochodzi jeszcze z 2015, jak przygotowywałem się do tej letniej. Więc widzisz, wyprawa trwała 5 tygodni, a de facto, 5 ostatnich lat była jakaś tam praktyka, trening, itd."

BILANS WYNOSI ZERO

"Wychodzę na przełączkę" - zaczyna spokojnie, tak jakby obrazy te miał tuż przed sobą, "i widzę wielki płaskowyż skalny, ołowiane chmury, wszystko czarno-szare, a pod tymi chmurami wzrok sięgał dziesiątki kilometrów. Widać było jakieś góry w oddali. Po prostu oglądasz taki pusty krajobraz wulkaniczny, dziesiątki kilometrów i nic, nawet jednej drogi, ścieżki, mostu, nic i widzisz po prostu nieskończoność. Było także sporo takich momentów gdy pogoda była kiepska, ale to była specyficzna pogoda trochę taka jak dzisiaj w Reykjaviku, że świeciło Słońce, ale jednak wiał silny wiatr. I w momencie kiedy szedłem, ten śnieg przelatywał dywanem i było niesamowicie piękne. Więc wiesz, ja gapiłem się na to i momentami traciłem orientację czy równowagę wręcz, bo ja stoję w miejscu, a podłoże mi się przesuwa, bo ten śnieg idzie tak jakby fala, tak jakbyś stała na wodzie. I wiesz, ja idę w tym i podłoże mi się przesuwa nie w tym kierunku co trzeba i to jest taka dezorientacja, ale jednocześnie było to niesamowicie piękne mimo, że czujesz ten wiatr i jest ci zimno, to jest to piękne".

Plastyczne krajobrazy zaczynają tańczyć w mojej wyobraźni podczas gdy Łukasz kontynuuje swoją opowieść. "To jest też rzecz, której nauczyłem się w podróży, że musisz mieć ten czas na docenienie. Czyli, że nie może być tak, że budzę się rano, zwijam namiot, zakładam uprząż i myślę sobie - 'to teraz przeciągnąć te cholerne sanie 25km'. To znaczy, jasne - myślę, że mam zaplanowane miejsce, gdzie chcę spać, ale nawet jeśli mam to miejsce zaplanowane, to staram się nie być do niego jakoś bardzo przywiązany i staram się znaleźć ten moment, gdy po godzinie ciągnięcia sanek siadam i rozglądam się dookoła i trochę napawam się tym krajobrazem, otoczeniem. Dlatego ważne jest, żeby się nie spieszyć. Wiesz, musisz mieć trochę czasu dla siebie na właśnie celebracje tego, a nie tylko ślepe grzanie. Więc na przykład bicie rekordów czasowych w takiej podróży w ogóle by mi nie odpowiadało. Wiesz, ciśniesz na maksa przed siebie. A gdzie frajda z tego wszystkiego? Trzeba mieć czas, aby wyjrzeć za okno, rozejrzeć się dookoła siebie, usiąść, bo to jest ten moment, w którym rzeczywiście doceniasz to wszystko".

Trudno jest wyruszyć. Trudno oddać się w ramiona niewiadomej, która nie potrafi nam nawet zagwarantować przeżycia. Jednak to co zastajemy w drodze, ten krajobraz opłacony dyskomfortem i wysiłkiem pociąga na tyle, że pragnie się w nim trwać, pozostać. "Myśl o powrocie przeraża. Przepełnia pustką i poczuciem bezsensu. Co ja teraz będę robić?", przyznaje. 

Bo tam na końcu nie ma nic. "To znaczy jest ulga. Po prostu ulga, że już się skończyło i że tak jakby zrobione. I to jest rzecz, której się już nauczyłem. Bo wiesz, na końcu nie czeka na Ciebie żadne zbawienie, jakieś oświecenie. Najprościej byłoby to opisać tak, że podróż jest jak życie. Jeżeli uważasz, że na końcu czeka cię coś ważnego, jakieś oświecenie to nie, nie czeka. Tu nie chodzi o to, żeby dojść do końca, tak jak w życiu nie chodzi o to, żeby umrzeć jak najszybciej. Wiesz, wystartowałem w Seydisfjordur nad morzem, skończyłem na przylądku na Sneafelsness nad morzem, więc bilans wynosi zero. Startowałem z 0 metrów n.p.m., skończyłem na zerze. Bilans wynosi zero". Po chwili dodaje - "sztuką jest to, że - po pierwsze, to co ważne dzieje się w trakcie, jak w życiu, a druga rzecz jest taka, że jak już staniesz na tym przylądku, to wiesz, co robisz dalej. I dla mnie to też jest w tym momencie taka sztuka, której się nauczyłem. Ja wiem, to znaczy myślę też o tym w trakcie wyprawy, ale mam już pewien plan, co zrobić jako następną rzecz. Nie w sensie kolejnej wyprawy, ale zawsze wiem, jaki będzie mój następny krok".

Kolejne kroki to teraz dla Łukasza prelekcje, artykuły, góry wysokie oraz podróże, ale te z nastawieniem na człowieka bo Islandia była czymś dla siebie, dla wyczynu i sprawdzenia własnych granic. "Mam taką potrzebę, żeby to nie były po prostu włóczęgi dla siebie, tylko żeby coś z tego wynosić. Wiesz, żeby przechodzić jakiś kraj pieszo lub niekoniecznie pieszo i żeby było z tego coś więcej. Żeby przybliżać innym ludziom dane miejsca. Coraz częściej patrząc, jak działa nasz świat, mam potrzebę trochę opisywania i pokazywania innym, taką trochę bardziej reporterską niż wyczynową dla samego wyczynu". A co jeżeli nic to nie zmieni? Jeżeli świata nie da się już uratować, a słowa które pragniemy przekazać zostaną zapomniane bądź rozsypane na dnie śmietnika? To nic. "To nie jest ważne, jaki jest rezultat twoich działań. Może Ci się uda może nie, ale twoim zadaniem jest tylko wypełniać twoje obowiązki. To wszystko" - przyznaje, pewnie patrząc mi w oczy. "Nie wiem, czy to zadziała u każdego, ale dla mnie przynajmniej to jest recepta. Że nawet jeżeli pojadę trzeci raz do tego Izraela i zobaczę, że ludzie się tam zabijają, a na pewno zobaczę totalną niesprawiedliwość, no to mogę pomyśleć o tym, że pisanie nie ma sensu, opowiadanie nie ma sensu, no bo nic to nie zmieni, no ale z drugiej strony, to jest jedyna rzecz, którą mogę zrobić. Więc jeżeli mogę, jeżeli traktuję to jako moją powinność, no to powinienem to robić nawet jeżeli to nie zadziała. A może zadziała. Może nie, ale jakby..."

DOM JEST ROZMYTY

Spędzając znakomitą część życia w drodze, możemy odczuć, że dom jest wszędzie, albo że - wręcz przeciwnie, nie ma go nigdzie. "Był moment w którym nie było mnie 8 miesięcy w kraju, na przykład, ale czułem, że nie jestem nigdzie u siebie. A innym razem byłem na jednej wyprawie w Pirenejach 5 tygodni i potem cały rok nic i czułem, że czegoś mi brakuje. Teraz mniej więcej czuję ile muszę być w kraju, a ile chcę być poza nim" - przyznaje. Odnalezienie tej równowagi zajęło mu 10 lat. "Jak zapytasz mnie o dom to mam w miarę klarowną definicję domu. Ale ona też jest płynna. To nie jest tak, że mógłbym cały czas tam siedzieć w jednym miejscu. Mam jakieś swoje ulubione miejsca w całej Polsce, gdzieś w górach, nie jednych, lecz kilku, gdzieś na świecie, gdzie lubię wracać albo gdzie chciałbym kiedyś wrócić, więc ta definicja domu jest u mnie nieco rozmyta, ale jednak ją mam. To nie jest tak, że jestem zupełnie nomadem i świat jest moim domem. Mój dom jest trochę płynny, ale jest miejsce do którego wracam i czuję się u siebie".

- Czy tam w drodze miewa się sny?
- Tak, ale ja nie zapamiętuję swoich snów. Jak otworzę oczy to od razu zapomnę co mi się śniło. Zniknęło w czasie. Gdzieś w tym wszystkim. Ale też nie przywiązuję do tego specjalnej wagi.

"Zniknęło w czasie". Już tego nie ma. Niczym śladów na śniegu po nocnym wietrze. Chyba, że się o tych śladach opowie, napisze. O tym co tam przeżyliśmy, kogo spotkaliśmy. O tym, że to my tam byliśmy. Że byliśmy. Gdzieś. Kiedyś.

"Gdyby ludzie zapamiętali mnie jako tego, który na przykład, nie wiem...to że robił fajne wyprawy to jedna sprawa, ale zapamiętali to, że fajnie opisywał świat, to już byłoby coś. Ludzie tego pokroju, dobrzy reporterzy, czy tego typu podróżnicy starej daty są zapamiętywani ze swoich książek, na przykład. Wiadomo, że świat opisany jest już w całości, ale jeśli zapamiętają Cię jako kogoś, kto dobrze tłumaczył ten świat i dobrze go opisywał, to to ma sens".

Kim jesteś dla siebie? "Nie wiem. Ja myślę, że cały czas szukam. To jest trochę tak, że dobijam pomału do 40 i cały czas nie wiem, kim chciałbym zostać, gdy dorosnę. To trochę szalone, ale to prawda. Ja nie wiem, kim chciałbym zostać, gdy dorosnę".

_____
Tekst: Aleksandra Wierzbowska